Strona:PL Jaworski - Historje manjaków.djvu/55

Ta strona została uwierzytelniona.

zwykłością. Nieświadome kwadranse spędzałem za kominkiem, szukając sztyletu wśród rupieci, azali nie zniknął. Zawsze znachodziłem i dotykałem się go nieznacznie drętwiejącemi z lęku palcami. Zazwyczaj pozostawałem potym na chwilę nieprzytomny, zaniedbując ciebie, Medi. Również i kożuch skradziony nie wyszedł z mej pamięci. Kazałem go pociąć na podłużne pasy i sporządzić skórę podnożną, by móc deptać, skoro wspomnienia zaczną się stawać nieznośnie natrętne.
Na tej skórze z białych niedźwiedzi stanęłaś po raz pierwszy w jasny, wrześniowy poranek. Przeszłaś wzdłuż chwiejnie, nieudolnie. Przed tobą kroczył troskliwie paw­‑nauczyciel. Uderzył mię posłyszany niezwykły śmiech pani Dory, podobny wahadłowemu zakołysaniu się nieboskłonu, czasu pogodnych, błyskawicowych nocy. Zbliżyła twarz ku tobie z miłą pieszczotą, gdy nagle stężała, wpatrzona w twą czerwoną plamkę. Białka jej oczu wyszły gwałtownie i zazieleniały, zdław chwycił gardło i jęła toczyć z ust żółtą pianę. Trzymając twe rączki w silnym uchwycie, skręciła je gwałtownie i cisnęła cię o ziemię. Skrępowałem matkę twoją i zamknąłem na piętrze domostwa, by dowolnie szalała. Troskę nad nią oddałem lekarzom.
Pozostaliśmy swobodni na dole. Pocałunkami budziłem twe oczęta w bławatne poranki, pocałunkami koiłem szczebiot twych usteczek w pierzaste, wiedźmowe wieczorów zachody. Uśpioną tuliłem cię w ramionach i późno w noc wsłuchiwałem się w łopot kroków matki twojej, mierzącej niestrudzenie