Ogród miejski przyjmował odtąd stałe ich odwiedziny. A narzeczeńskie popołudnia były życzliwie pogodne. Przechodzili przykładnie, pod ramię w sąsiedztwie studni lub wygrzewali się na ławach parku. Z poza gęstej woalki pilnie badała Honorcia tajemnicę rzeźby. Pan Pichoń pluskał się w falach swojej wymowności, starając się zachwycić narzeczoną i ożywczym słów bryzganiem ocucić przez dłuższą nieczynność zastałe serce.
— Widzisz? — pytał serdecznie zapatrzoną.
— Co? Gdzie?
— No tam, nad basenem.
— Ee, jakieś golasy i tyle.
— Ależ pozwól, twarze wcale przyjemne. Mają coś do powiedzenia.
— Co tam. Pewnie jakieś głupstwa i nic przyzwoitego.
— Mylisz się, kochanie. Przypatrz się lepiej i może odgadniesz.
— Bodaj tak. Nic zmiarkować nie mogę. Co oni tak taszczą, jakiś tłumok, czy co?
— Wstydź się. Kto takie rzeczy mówi. Taż to winogrona.
— Idź! nie może być, a to heca dopiero!
— Naturalnie, że winogrona. Pomyśl tylko, co to może znaczyć? Zastanów się, jak mię kochasz.
— Albo ja wiem? Już ja widzę, że te cudactwa nie dla mnie. Poco sobie głowę mitrężyć.
Przywołała preclarza i jęła z głośnym chrupaniem zajadać, twierdząc, że winna się bardziej zaokrąglić, by mu z nią było jeszcze przyjemniej.
Strona:PL Jaworski - Historje manjaków.djvu/93
Ta strona została uwierzytelniona.