pod palmą jaką, pod cedrem, czy świerkiem
niemowę moją ująłeś za rękę,
by między storczyki, mimozy, magnolje
ukazać drogę prostoty i skrętów...
Wciąż mi się zdaje, że szedłem aleją,
wśród trzciny cukrowej, ogrodów indyga,
że się błąkałem, gdzie filodendrony
bromeliaceę porwały za czuby.
Na płową głowę cienisty sombrero[1]
gwałtem ktoś wcisnął,
co przed udarem chroniło słonecznym,
a równoczesną tworzyło konieczność,
bym na mój własny pilnie baczył pępek
i tym otworem zaglądał do wnętrza.
Nie wiem, czy kiedy mojemu pragnieniu
mamai[2] podałeś lub krwawe anona[3],
lecz dobrze pomnę, jak z kałuży piłem
i zaniemogłem na dyzenterję.
I nauk żadnych nic nie pamiętam,
ani certoleń z anioły o łaskę,
natomiast twierdzę, że pieszo chodziłem
w odległe strony, sam zawsze, bez laski...
i że wielką pasję,
aby idjotę pełnego u siebie wychować,
zaspokoiłem poza Twoim blaskiem.