Dziś, kiedy sprawnie już kieruję sterem
płynąc na statku pod własną banderą
i idjotyzmów wszechwiedzy używam,
by na Bahama[1] nie wjechać mieliznę,
jak najwyraźniej tę odległość czuję,
która mię, Chryste, od Ciebie dzieliła.
I kocham Jezu, tę oddal ja kocham,
albowiem ona, czuła i roztropna
samotnię życia mego wyżłobiła...
Idę do Ciebie, wciąż ku Tobie zmierzam,
zanurzam stopy w rozbieżne kierunki,
przez llano estaccado[2], Saharę i Gobi,
przez Indje, Australję, Murman i Teheran,
przez południowy i północny biegun...
Taka przemożna we mnie jest potrzeba
szukania Ciebie na lądzie i morzu
i w napowietrznych, nieprzytomnych sferach...
Od trudu bezmiaru i braku wytchnienia
nabrzmiewa miłość.
W beznadziejności spotkania wszelkiego
lęku jest brama na oścież rozwarta,
byś na mnie kiedy nie spojrzał przypadkiem,
— którego kocham Jezu, mój Jezu! —