sowych kamizelek wyplątał się staruszek smukły, kościsty, kroczący z godnością przezorną. Podgięte okolenie wystającego podbródka dążyło zawzięcie do zetknięcia z ostrem zakończeniem nosa, nad którego cienkim grzbietem, migotały czarne oczęta przerażonego niemowlęcia.
Potworek czapę niby przyłbicę na oczy zapuścił i wymamrotał:
— Jestem Dawid Yetmeyer z New Yorku, zamieszkały przy tysiącznej trzechsetnej trzynastej Avenue w District of honourable lazy men[1]. Czy mam przyjemność z senore Jacinto, z którym łączy mię półroczna niemal korespondencja i którego listy posiadam przy sobie?
Frak ponuro usłużny połami wesoło zaszeleścił, objawiając swe miano:
— Jam jest, nie inaczej: Don Jacinto de Gouzdrala Gouzdrez. Oczekiwałem waszej wysokości z niewymierną niecierpliwością. Służyć mogę doskonałym puchero[2] z niezrównanemi garbanzos, czy też dla ochłody mrożoną czekoladą?
— Nie życzę sobie w tej chwili ni strawy, ni napoju. Pozatem nie jestem ani wysokością, ani niskością. Jako mieszkaniec nowego świata jestem wyłącznie równością, co rozumieć należy, że równy jestem każdemu, kto nie wymaga, bym mu to przyznał. Wszystko gotowe?