Strona:PL Jaworski - Wesele hrabiego Orgaza.djvu/115

Ta strona została przepisana.

New-York się zbudził. Jest radość powszechna. Domy opuszczone. Mrowi i czuchra i gai się ulica. Kolej już stoi. Przed żadną bramą nie zamieciono. Policeman się stroi. Brzęczą samoloty. Z drutów zwisają płachty reklamowe. W krzakach siusiają dzieci krochmalone. Nie spała z lubym kochana dziewica: jest nadto wzruszona. W gmachach ubezpieczeń same transparenty i smukłe fikusy sterczą wyfraczone. Murzyni żłopią wciąż wodę sodową. W barach zadymionych bębnią cymbałom radość aristony. Chińczycy pilnie czyszczą wszystkim buty. Pies dogorywa, bo gonił za suką i ratunkowy wóz go przejechał. Na wiwat puka każdy obywatel. Kobiety przeważnie wciąż myślą poważnie, myślą i myślą: o akcie szampiona... Na każdym rogu zawsze się znajdzie choć jeden taki, który się wścieka; o co? — nikt nie wie. Suną procesje głosem wyjąc zdechłym o powodzenie, o ocalenie, o uchylenie wszystkiego złego. O kiosk zapchany durnemi gazety czerwonoskóry oparł się wyniośle, głucho w sobie westchnął i schował się, schował w posępnym obłoku swego „calumet‘u“.
Miejsce zdarzenia: buda na przedmieściu. Sprawa ma cała religijny podkład, więc reżyserja sztafażu uboga, bo tak chce tradycja. Wpisowa sala w dobroczynnym domku, który jest przytułkiem dla myśli bezdomnych. Panuje ciasnota, o którą chodzi. Trzeszczą zapchane, zbutwiałe galerje. Scena umajona nudnemi girlandy. A sztandar gwiaździsty nad podjum rozpięty baldachim stanowi. Na dywaniku