nie nie po raz pierwszy i umie się męczyć. W flanelowych spodniach i tenisowych, płóciennych jest mesztach. Kasztanowe pukle w tył głowy odrzucił i bohaterską postawę przyjmuje. Na pamięć przywodzi świętego postać, którym był Sebastjan w sławnem arcydziele na Isenheimskim przepysznym ołtarzu (Gruenewald Mateusz malaturę stworzył, władca konstrukcji, Cranacha rywal i mistrza Dürera).
Wrażenie całe w supełek ująwszy orzec raźno trzeba, że miły jest Prochryst i wcale przystojny, co serce widowni ku jego zwycięstwu bezsprzecznie przechyla.
Inaczej Antychryst. Faktycznie się spóźnił, o meczu zapomniał. Więc lekceważenie. A samo zjawisko: potworna figura. Kusy, mizerny, wystają piszczele. Twarz starta, zniszczona i okopcona, jak u zambos’a[1]. Broda jest ruda, niezwykle zmierzwiona i zaśliniona. Oczki zbiedzone i jadowitem żądłem barwione. Nad fizjonomją w przedłużeniu czoła, jak Orizaba[2], bezwłosej głowy stożek urasta. Do samego pasa przód cały i plecy są zalesione krzakami kłaków. Wspomnienie małpy wzmagają gwałtownie przedlugie ręce z drobniutkiemi piąstki i krótkich nóżąt uwiędłe gałązki. Frakowe wdział portki, wymięte, obcisłe i szpetnie przykrótkie. Jak u pingwina rozpletwione stopy w łatanych tkwią butach. Odpiąć zapomniał fjoletowe szelki, więc się kiwają, jak ogon djabelski i walą po piętach. Pozy wciąż szuka