— Czy też być może? Na Boga wielkiego! Mów pan i pokaż, bo ja nie dowidzę. Łzy mi zachodzą na sędziwe oczy i mgły pod powiekę. Mnogie lat dziesiątki błądziły źrenice po Tory wersetach i już się wytarły. Oby mogły jeszcze powrócić raz tylko między ryże pukle, które się chwieją na wnucząt głowiętach hen stąd daleko!
— Jakiem Abu-Seif! Antychryst Prochrysta za głowę pochwycił okulary swemi, mózg mu przytrzymał i na skroś prześwietlił. Spółzawodnika myśl każdą odczyta i ruch wszelki złamie, zanim ten się pocznie.
— Nu! Oni się biją, jak zapowiedziano, biją spojrzeniami, jak było w programie. Czemu więc wrzeszczą ci głupcy na dole, czemu przeklinają? Ci obaj atleci są bardzo sumienni, nowy sposób mają i nie cyganią.
— Tłum nigdy nie widzi i zawsze się wścieka. Ja mogłem dostrzedz, co prawdą jest nową, bo w tem mój zawód. Idę ku niebu, zawsze idę, wiecznie, jako prawy sâlik[1] a na tej drodze nazwanej tarika wszechpojmowanie w pobożnego oczach wciąż się rumieni. Tu przystanąłem przy głośnych atletach, bo nigdy derwisz nie wie: co czyni i nie wie: dlaczego. Oto przyszła chwila, w której fakir wolny i jałmużnik âzâd[2] do myśli przyjmuje niebios zrozumienie. Nakrycie głowy wówczas on zdejmuje (żół-