Skąd wziąć i po co? Niech mię Pan Bóg ukarze, jeśli ja panu mogę dać cokolwiek. Już wolę zostać. Widział kto taki sromotny interes? Niechaj mi zeschłe kości tu połamią, ale płacić nie chcę i wcale nie mogę.
— Jak rabbi woli. Sallam aaleikum!
Tu Abu-Seif zeza w brodę puścił, żółty wdział cylinder i wymamrotał: „Allah akbar!“, czyli Bóg jest wielki. Poczem: „Allah kerihm“! czyli Bóg zna łaskę. W końcu z wejrzeniem na żyda gniewliwem: „Allah iharkilik!“, co jest przekleństwem wcale niedwuznacznem i znaczy mniej więcej: (nie chciałeś dać grosza, więc niech cię Bóg spali!). Gdy zaś już skąpca do dschehenna[1] wysłał, raz jeszcze na scenę, na deddschel‘a[2] spojrzał i jak dymek zwiewny mimo ciżbę... zniknął.
Rabbi zaś westchnął, poprawił pejsy, językiem mlasnął i głęboko usnął.
Finish jest meczu, finale rapsodu idjotów spółczestnych i komentarza do teki graficznej.
Może już wreszcie, zwłaszcza po tem wszystkiem, co per longum, latum[3] wyłuszczyłem w liście, Pan mię jednak poznał?