skiego wdzięku i na teorji oparta wiedeńskiej. Napoje: Giesshübler i piwo pilzneńskie. Wino na zesłaniu. Likiery wzbronione. Czarnej kawy nie ma. Uprasza się nie palić, zupełnie na serjo. Do ust płukania kabina na prawo (przy wyjściu), a toaleta jest znowu na lewo. Tam kwartet smyczkowy, ale nie cygański, anemicznie rzewny, więc pewnie niemiecki, dyskretnie przygrywa.
W najbliższem sąsiedztwie jest
Pan Yetmeyer twierdzi:
— Myśl odkarmiona sposobem właściwym, a więc podwójnie: przez wiedzy ambrozję i przez codzienną strawę zmysłową, które w trawieniu pogodnem złączone urodzą refleksję, musi następnie flirtowi się oddać z tajną inspiracją. Tym założeniom odpowiada skromnie komnata trzecia, która fizjonomję ma nastrojową czy marzycielską.
Wchodzimy. Jest ciemno. Gdzieś z wyżyn stropu kotara rzucona, która w półkręgu trzy ściany pokoju okrywa szczelnie. Draperje zwiesiły leniwe jęzory, nieustępliwe, zszarzałe, bezczelne. Brak mi oddechu. Jedna ściana wolna. Mgły na niej się kłębią, zimno pykającym kagankiem gazowym ledwie rozwidnione. Pośród odmętów cień człowieka brodzi. Przez chwilę widoczny jest najwyraźniej.