Miedzianonagi pastuch beocki w wątłej opasce z koźlej, żółtej skóry i z pałką owczarską w zadumanej dłoni. Spojrzał wprost na mnie z rozkłębionej toni. W tych oczach, w tych oczach gna strumień szalony, bije mchy zielone, szronem migoce zapienionej bieli i mądrym szafirem głębię sobie ścieli. To Hermes! — poznaję — na jakimś nieznanym, arcydzielnym fresku. Jest jak upiorne o szczęściu marzenie, barwione niebem kamienne natchnienie, gdzieś zagrzebane w podziemiach Pompeji.
Szczerzą już ku mnie złowieszcze piszczele pochowane w mroku trzy greckie napisy (nieznośna maniera kształconego snoba):
co przypomina czy uprzytamnia każdemu przybłędzie, że Hermes jest boski dla myśli przewodnik, zwłaszcza w podróżach nieco nieoględnych po świeckich rozłogach, że dobre ma serce i w słowa napięciach ludziom pomaga, zaś duszom zgaszonym przez straszydło śmierci w ciemnościach dogadza.
U stóp syna Zeusa leżą kozetki, przytulne, powabne. Sprzęty starogreckie. Usiadam. Wyczerpany jestem. Nie zwraca uwagi wszechwładca dancinga, lecz niezmordowany zaczyna misterjum. Na przeciw-