żywioł się porwie i gwałtownie spiętrzy, myśl cwałem uniesie na podniosłym grzbiecie. Dopiero w przymierzu z żywiołu tętentem poczucie jest myśli, gdyż w pomysł się wciela i na świat zdąża.
Sala jest lakowa i z laku są sprzęty. Dygocą motyle czarne, żółte, płowe i blado-niebieskie, nieco skropione brązowemi centki. Zanurzają głowy w ciemnowiśniową otchłań lakową. Czołgają się za niemi posrebrzane węże. Ryba koczkodan wyzłociwszy skrzele capra się[1] w powietrzu. Wściekł się jakiś polip z wyspy koralowej i brudno liljową ciecz wokoło sieje na zbałamucone a zaróżowione meduzy, rozgwiazdy, czy durne jeżowce. Filodendrony wlazły na topolę. Płoną czeremchy, chowają piersi wiśnie zasromione, jabłonie w ślubne welony się stroją.
Mimozy kichają z dławionej radości. Z jaskini baśni i legend dziecięcych smok sunie potworny i sam zawstydzony przesadnym wyglądem rozdziawił paszczę, by śmiechem nadrobić szopny brak wdzięku; świętojański robak, zapewne niemowlę, dostał się na jęzor.
W każdym sali rogu, na postumencie nagi siedzi Budda. Z lawy zastygłej w rzeźbiarskiej tokarni ogładzony schludnie. Brunatne ma ciało i sznurek przez piersi zgoła niepotrzebny. Nogi przed sobą przedziwnie ułożył, jak placek zgniecione, a prawą dłonią wielce namaszczony gest czyni mą-
- ↑ pluskać się, rzucać się.