Strona:PL Jaworski - Wesele hrabiego Orgaza.djvu/154

Ta strona została przepisana.

drości słusznie utajonej. Twarz bóstwa łagodna usypia powoli w leniwym uśmiechu.
Japońska waza w samem sali centrum wciąż bucha płomieniem, który zjada mirty z Afryki południa. Stąd też woń kadzidła przesłodka, nabożna i ogłupiająca. Tu jest fumoir. Wszelakie gatunki tytoniów i cygar roznoszą chunchuzy, typy drapieżne a bardzo sumienne. Nargilą raczą marokańskie starce, w ciemnych burnusach i białych turbanach z zieloną przepaską. Mokka we wszystkich możliwych odmianach podają gejsze z porcelanowym na obliczu smutkiem.
Przechodziło do baru, kilka kroków głębiej. Styl magdeburski, ale nie w kolorze, gdyż z czarnego dębu pną się po ścianach rżnięte boazerje, masywne, solidne. Naczelnym momentem jest bufet potężny, dookoła sali konsola wygięta z białą płaskorzeźbą, przedstawiającą „zwiastowanie śmierci“ — Zulusów legendę. Jak Unkulunkulu czyli pierwszy człowiek z sitowia wypełza, jak obejmuje nad światem rządy, jak braciom swoim przez kameleona przesyła wieści, że będą żyć wiecznie, a równocześnie przez salamandrę, że pomrą koniecznie. Niedbaluch, niecnota i wałkoń niegodny jest życia zwiastun. Po drodze przystaje, zajada owady i z nenufarem cienistym flirtuje. A salamandra jak opętana spocona, zbiedzona sunie od rana aż do wieczora do ludzi... ze śmiercią. Wyścig skończony, wieczyste życie na zawsze stracone, umierać trzeba a wina jedyna jest kameleona.