dzo go cenię, gdyż według zasady żyje najśmieszniejszej, którą się bawią miljony mych bliźnich, a mianowicie zdobywa strawę, gdy mu ją przypadek łaskawie podsunie.
Uchodzę z zamętu i aleją zdążam, która się wije tuż pod samą ścianą, gdzie się kłaniają podwójnym szpalerem cytrynowe drzewa i pełechate a kuse oliwy. Między wazonami skrzynki rozstawione, niby sarkofagi, ale ożywione zmyślną polichromią. To poglądowe jest niby muzeum, gdzie sławnej przeszłości pochowano ślady, świadczące wyraźnie, jak się zwykle kończy hodowanie myśli w służbie dla drugich. Przebierać można w tych skrzyniach bez końca. Wspaniałe relikwie przemądrych religij, które minęły już dzisiaj bez śladu, gdyż nie przemyślał ich przedtem dla siebie własny ich twórca. Zręby epok, historij, na pół rozwalone i oszpecone krwawemi ślady cichego szaleństwa: myśli ofiarnictwa. Myśl przez odbiorców szybko znieprawiona... własnego pomysłu potężnych marmurów udźwignąć nie mogła i swojego tworu ciężarem bezwładnym została zmiażdżona.
Wzruszyła mię lalka, z drzewa obrobiona, właściwie belbas, choć w kobiecym stroju, co z głębokiego wnoszę ja dekoltu i z zwojów rebozo[1] spódnicę u dołu naśladujących i z rzutu ramion całkiem obnażonych. Natomiast głowa na samca wskazuje, a mianowicie typowego capa widzę niechybnie,
- ↑ Kobiecy szal meksykański, bardzo długi.