i powodzenia w obrotach bankowych i urzędniczej, chwalebnej karjery.
Widzę klatkę obok, jak wieżę wyniosłą. Cuchnie coraz gorzej. Rój oszalałych gzi się nietoperzów. Raz wraz hajtują[1] u samego spodu, to znowu w górze unoszą się chmarą, po prętach walą wyrodnymi łbami i wciąż się aplikują[2] do nastawionego na modlitwę młynka, daru Dalai-lamy. Od wiru skrzydeł nieprzytomnych zwierząt tybetański przyrząd wiernej pobożności porusza się sprawnie i karty przewraca modlitewnej księgi. Nie trzeba oczyma ani też myślami wchodzić w antyfonę, sama się odprawi. Zupełnie w stylu jest Yetmeyera ten pomysł zabawny i szydzi śmiało z drzazgi czy manji publicznych obrzędów, z uczuć uwiędłych w bigocji formalnej.
Morowe powietrze, wprost oddech zapiera i przytomność mąci. Już teraz rozumiem: stworzonko paskudne, bałuchowaty śmierdziel się uwiesił na skarlałym smreku. Niby obojętny i tył ku nam wypiął, lecz nadsłuchuje, bo właśnie bedynter (poczciwy wiedeńczyk w tyrolskim kostjumie, z gołemi łydkami, w kapelusiku z figlarnem piórkiem) bezbożnym akcentem w głos odczytuje urzędowe wieści z całego świata. Sierdzi się śmierdziel, oburzenie łyka. Z nadmiaru wzruszeń i cnoty trawienia wstrętny babręga smrodliwą posokę popuszcza w kręgu