noc mówiła szanownej swej pani, każdej po kolei, jaka niebądź była. Rączki niedobre, wymacerowane różowem pachnidłem, słodkie jak pomadki, ale wielmożne, wargami zlizała. Prakseda, służebna nadsłuchiwała, jak czort półszeptem podszczuwał dziewuchę: „Zatłamś tę kukłę, palcami pod gardło, bo zanim dziecina wychyli się z łona, już nie będzie matki, a cała zgryzota i z dzieckiem babranie na ciebie spadnie!“ Wielka ochota wlokła się po grzbiecie, między cyckami łaziła mackami, niby zdradliwe, kąsiwe robactwo. Lecz na odżegnanie Prakseda „zdrowaś“ kilka mamrotała, półgębkiem, ukradkiem. I ustępowała swędząca ciągota z pacierza, z pachwin i ze spierzchłych dłoni. Trzeba się poszudrać[1], gdy gnębi pokusa, a migiem spotnieją śmiałości do draństwa.
...„Bywało, nad rankiem powraca Igor ze szkliwem wilgotnem w wypłukanych oczach i chwiejny na nogach. Chce się przekomarzać, szuka cygaretki, potyka się, bredzi. Małżonka dziaukota, a czując płodu dotkliwe chyboty, ojca nicponia rżnie w gębę chwacko. On za warkocze, tak sobie dla figlów, na dywan ją zgarnie i wlecze do sieni, a potem już dalej i nieco raźniej na frontowe schody. Sapanie, bełkoty, ratunku‑rety, lamenty, rozpacz. U sąsiadów zgroza, a prystaw gaspadin, wezwany przez stróża, pojawił się w bramie i na małżonków
- ↑ Skrobać się.