...Dziś wielka próba. Wspomina, wspomina. Inaczej nie może. Tyle zmarniało, zbutwiało, przepadło. A Igor wciąż żyje. Każdego licho przyczepi się możne, Igora omija. Patrzyło mu się, by zginął już dawno. Na Kreszczatyku[1] wleciał pod tramwaj, a ledwie na karku motoru szczotki skórkę mu zdarły. Razjeżżaja[2] cała w gruzy się rozpadła, gdy pietrogradzkie na cześć Lenina nastały hulanki, mordercze, bestjalskie. Dwa całe tygodnie strzelali, palili i rabowali. Ginęły tysiące, przymknięte w domach, jak w rzeźniach baranki. Igor wszystkie noce najspokojniej przespał i wyszedł nietknięty. Prawda, że Prakseda zawsze przy nim była, czuwała, żywiła, lecz może właśnie dlatego tylko również ocalała. Gdzieś w Niemczech latał napowietrznym statkiem. Sparły się gazy, buchnęły płomieniem i wszyscy przepadli. Przysmażonego z pomiędzy zgliszczów, poturbowanego, ale żywego wyjęto Igora. Kusztykał, kawęczał, ale się wylizał. A w Saratowie, bywało, co ranka i co wieczora szedł pomór na miasto. Ciągnęły zarazy, żołdackie hordy i chłopskie widła. Głód się wprowadził i niby brytan spuszczony z łańcucha, na wszystkie strony do każdej radości, bronił dostępu, złe szczerząc zęby. Igor wciąż tańczył i całą rodzinę z zagłady wyhopkał. Spojrzeć wystarczy, jak nogi poderwie i śmignie w górę, jak zwija się w frygę i stąpa w powietrzu, by zrozumiał każdy, że on chyba z czarty
Strona:PL Jaworski - Wesele hrabiego Orgaza.djvu/229
Ta strona została przepisana.