wiedzie bachory w tany niezawodne cygańska horpyna, obłędna fladra i niby to panna. Psiamać by ją wzięła. Wrzask zewsząd gawroni „cudna Ewarysta!“ No, i cóż z tego? Wielkie mecyje!... Po jakie licho zawracanie głowy? Półnagie wystawia bogdanka specjały, ale Podrygałow nie durny kocur i nie da się złasić! Gadzinowej śliny z ust Ewarysty on nie popije i po omacku nie zwyczajny włazić do kurwich barłogów. Jego trzeba prosić, przypaść mu do kolan, za stopy obłapić i skamlać i wzdychać. A także się spieszyć, bo nie lubi czekać i kiedy raz minie lubieżna godzina, on rozkosz wstrzymaną na zawsze zapomni i nie dowidzi już nigdy tęsknoty, która się przed nim na paluszki wspina.
Fajność Ewarysty czemże jest dzisiaj, wobec Praksedy rozmodlonej krasy, która ongi była? Pan naczelnik stacji, gdzie jej rodzina uboga żyła, strojąc besztefranty[1], zaklinał się przed nią na wszystkich świętych, że najdziwniejszym jest mu ona chabrem, jakiego zwidział, że zwędrowawszy w poprzek i na przełaj stepowe bujniska[2] wielkiej Ukrainy, nigdy nikt nigdzie ziółka tak wiotkiego, posrebrzonego niebiańskim płaczem, migocącego paciorkami ślepi, takiej dziwoty, co niby cytrynek[3] siada w koniczynę i z wielkiej radości wąsaty nochal do słonka rozdyma, na ludzki sposób wypatrzyć nie