Zaczyna muzyka. Arena ściemniona. Sztucznego księżyca ścieka posoka, srebrna, zawiesista. Szurają pary. Zaczęły wirować, plątać się, pomykać. Fraki zdziwaczone i wprost z Paryża na sprzedaż zwiezionych modelów pokaz. Chybocą, dygocą, tężeją w rozdrożu, łaskocą biodra, pocierają uda. Na jednej nodze głupio przystają, niby bociany. Chodzą na dłoniach, padają na głowę, myrdają tyłami. Wciąż się rozstają oboma ramiony i wciąż wpadają na siebie brzuchami. Doborowe tany powojennego człowiectwa[1] modnego. Nieznane figury, wtłoczone w zasady już ustalone i umiłowane. Jest jazz i fox‑trott, shake the shimmy, one‑step i tango, a two‑step również, no i hesitationswalc. Dziwa się[2] Prakseda, za gardziel ją dławi zazdrosna jadłoba[3]. Podrygałow wstaje i ukłon składa.
Nadpłynął Yetmeyer. W odświętne ubranie tchórzliwie wtulony. Przed sobą popycha gościa, co przybył, jak wieści głoszą, dopiero przed chwilą. Wiedzą zaufani, że ten koczmołach[4] w lamparciej skórze, spodem prawie nagi, niedbałe wsparty na drągu z poprzeczką, który zwą bajragun, to ów za-