kie wtulenie i nasycenie lubieży kochania. Potem w wiklinach zdeptanych, złamanych nagłe rychtowanie kiecki zmiętoszonej i powrót do chaty powolny, dumany z zasapanym chłopem. W piersiach strachanie okrutne się miota, niby czyjaśki[1] spłoszonej skamlanie.
— Co mi tam po tem! I tak marnie zczeznę. Lecz wy, Francewicz, oczu mi nie mydlcie i wyznajcie prawdę. Jak jest z Ewarystą?
— A jakże być miało? Jest tak, jak potrzeba.
— Wyście ją mieli?...
— Zdurniałaś, Praksedo?!...
— Róbcie co chcecie i jak się podoba. Jedno wam skażu: trzynastego bębna już nie uchowam i piątej żinki do domu nie wpuszczę!
— Stul pysk, Praksedo!
— Cygańską biniochę[2] dostać będzie łatwo, bez żadnych zachodów i bez ożenku. Z was dłubek[3] niezdarny. Sama do niej pójdę i przyszykuję w czubatej pannie do was ochotę. Bez ślubu, za durno...
— A ona ostatnie zęby ci wybije.
— Ostawi coś trochę na waszego chleba kęs dla mnie dostatni. I nie będzie wstydu, ani panowania nowego ciarastwa[4]. Jak żywa tu siedzę.
Onczidaradhe okiem dobrotliwem oderwał Pra-