czabaraszkę, czeberjaczkę, czumadrychę i ciuryło.
Brahmin się ożywił. Łypie zdrowem oczkiem, łzawi się i mieni. Naładował fajkę charasem[1] na świeżo i gryzącym dymem odpędza natrętnych spojrzeń przybliżenie. Kilka razy mlasnął donośnie językiem i po raz pierwszy wypuścił głos z krtani:
— Słowiańskie pierwiastki tańcują na umór. Słowiańska Jibatma[2] rozbija się zawsze po całym świecie za objawieniem, za absolutem. Wszędy się dziecka[3] z szczęścia kościotrupem i przez to nigdy mukti[4] nie osięga. Słowian ja kocham, ale nie szanuję...
Yetmeyer się porwał, jest uszczęśliwiony: wysłannik przemówił!
— Ojciec‑świętoszek dobrze słowian poznał?
— Sam z pochodzenia jestem bułgarem. Tatulo trafikant mieszkał w Kirk‑Kilisseh. Matka turczynka umarła na dżumę. Małego sierotę na służbę przyjął rosyjski oficer z bałkańskiej wojny i do szpiegowskiej zaciągnął roboty pod Katowice, na Śląsk zwany Górnym. Stamtąd umknąłem i po wielu przejściach, o których pobieżnie wspominać nie warto, wylądowałem w Zachodnich Indjach. Tu filozofję poznałem Vedanta, zbadałem sanskryt, na pamięć wy-