gi podudłać[1] w sobie, wciąż poszukują niewiadomo czego, to‑owo zaczepią, coś‑niecoś uznają, wszystko potem walą i przed samym skonem zrozpaczoną pięścią, w której nic nigdy dobrze nie dzierżyli, wygrażają światu.
— Oni się z biesem na wieczność skumali — zachrzęści Prakseda.
— Djabeł jest tylko symbolem kierunku czysto zewnętrznego, hersztem jest bandy płoszącej ludzi, by drałowali najdalej od wnętrza swego własnego. A główna przyczyna ruchu takiego w omyłce tkwi, w błędzie, że coś istnieje, że świat jest naprawdę, nie marzeniem tylko. Raz zrozumiawszy, że ja sam jestem i nic poza mną nie może być trwałe, co wymaga trudu, wygimnastykowania i umartwienia, używam życia, używam myśli, siebie, drugich tworzę i z pełnią pogody, bez ksiąg pocieszenia czy współczucia bliźnich, opuszczam cielesny, chwilowy przybytek, zazwyczaj na moment kontemplacyjny, a kiedyś na zawsze.
— Bębenki w uszach dziś mi zadudoli[2] ten Pitoupitou, a ja chciałbym wiedzieć, czy ojciec duchowny czuje się Bogiem naprawdę prawdziwym? — Yetmeyer, jak szczenię, pokornie dziaukoce.
— Dla siebie jam Bogiem, was nie zobowiązuję. Boga mam w sobie i stale z nim jestem. Trzeba go jednak wydobbyć z siebie i wam okazać. Do tej osten-