przytomniony, żądzą schlastan jestem. Samczemu pragnieniu pośladów dziewiczych ochłodę mięsistą nakłonićbym pragnął i wycałować wszędy, gdzie nie można. Widzę jak jutrzenka wschodzi na skórce puchem rozśnieżonej. I pytam sam w sobie: Po didka tu przyszła, na próżno, tak sobie? Po co więc tu stoi? Igor od czego? Łakome ma dłonie. Zagarnie, pochlipce...
— Zawsze smakuje to, czego się niema. Styl masz obrazowy i malujesz wiernie twoje utrapienie. Słucham, gdyby ustęp z rozprawy cenionej doktora Nifo o aragońskiej Joanny wdziękach, kiedy w „De Pulchro et de Amore“[1] zwiedza nagości ukryte zagony, gdzie rozkosz szczególną sprawia mu „venter“[2] i to „sub pectore decenti“[3] w dodatku. Ale, ale, proszę — dokończ awanturę. I cóż Ewarysta? — rozchmurzony zbawca łaskawie kiepkuje.
— Ot i nic z tego. Próżno sobie dumał. Ona... milcząc mówi. Mówi, że nie chce, że ani się jej nie śni. Źrenice przyćmiła rzęs długich sitowiem. Wcale się nie boi i wzrokiem wprost godzi. Łypią sine białka, wrogie, jak upiorne świtanie marcowe. Podrzuciła głowę, gardziel w skurczu stoi. Rozdziawiła usta, zazielenione, złością naślinione, opuszczając dolną, pogardliwą wargę. Kabłąkami ramion podpiera bio-