nagle napęczniała. Publicznie zgrywa zabójstwa pokutę. Spódniczkę zdziera, koszulę odgarnia i bezwstydnie naga, szalona, zziajana, szlochem opętana, wokoło padliny po trzykroć cwałuje, na krzyż się rozkłada, głową piasek zmiata, twarz, piersi i dłonie kadawru posoką umorusała. Chwyta ją chrzypota[1]. Już wolniej derdoli[2]. Zaklęcia wypluwa, aż zbąblowana[3], na jednej stopie, przystaje wsłuchana w krwi własnej poszumy. Uśmiecha się czule... Już będzie grzeczna, już przyłapała wspomnienie rozpusty na śmierć zakłutej, przyłapała w sobie i pokonała żałobę za bykiem.
Odtąd we dwoje, choć w jednej postaci, cnota z rozpustą idą w świat szeroki. W menuetu drygach na grzbiety wstępuje kornych niewolników, którzy przyległem do ziemi koliskiem głucho warują, ociekając potem, z nienasycenia wzdychając głęboko. Spokojnie, wytwornie jedwabiste stopy z jednego podnóża na drugie lansuje. Idzie skrwawione, cnotliwe zjawisko, a oni, swe karki schyliwszy wyrodne, żebrzą antyfonę drewnianym szeptem, jak próchno trzeszczącym i nie wiedzieć kogo o litość proszą, na jutro, ma potem, na to, co być może. Altówki, flety — lepkie sploty dźwięków składają, zwijają, niby warkoczyki do ślubnej fryzury. A łomot modlitwy zlęknionej hołoty wciąż w przestrzeń goni, jak taraba-