piętym warkoczem wciąż mnie pilnuje, wciąż we mnie się wgapia.
— A! to niemiłe! Poprostu pilnuje, by cię nie ukradli.
— Zapomniałem, prawda, że dziełem sztuki mam być najprzedniejszem.
— Wolę przyrody być dziwotworem. Wspomnień ja żadnych nie mam o sobie. Nie mogę mieć ceny nigdy ustalonej.
— Sza, ktoś nadchodzi. Może Prakseda, pomylona dziewka, która tu wpada niekiedy ukradkiem, rżnie na kolana przed portretem moim, trzy razy się żegna i odprawia modły żółcią napuszczone, poczem, jak kuna, łyśnięciem księżyca nagle spłoszona, bezgłośnie zmyka.
— Wśród ludzi kompletu w dancingu zduszonych wietrzę jakąś zbrodnię. Dotąd jednak nie wiem, czy nieodzowną czy też wymuszoną. Dla reklamy może... Czy słuch mnie nie myli? Odgłos lekkich chodów... Kobieta się zbliża. Zaczynam mój pacierz za powodzenie naszych postanowień. Bywaj kardynale i zmień wyraz oczu zbyt dotąd wymowny.
— Mrucz sobie książę, ile masz ochoty. Gdy zechcesz umierać, mnie sobie przypomnij!
W uchylone odrzwia głowę zamoczoną i pomierzwioną wsuwa Ewarysta. W płaszczu flanelo-