trzymuj, dziewictwa nie żądaj, bo jestem naga, nieusposobioina i drżąca cała. Weź świstek do ręki i odpraw pachołków, którzy żądają znaków umiejętnych, żmudnych na papierze, za swoją dostawę.
Nie ma nikogo. Ewarysta była przed chwilą wesoła, a teraz jest smutna. Co począć dalej? Yetmeyer Orgaza wciąż z sobą porywa. Ugrzęźli, jak zawsze, gdzieś w którejś komnacie wstrętnego dancinga, a tam niezawodnie czubią się i trzeszczą. Kardynał chmury swych myśleń popędza, Hindus się tłucze gdzieś po zaułkach, Chińczyk w biurze ślęczy, Jacinto na dachu z inżynierami (zakładają właśnie osobną stację dla rozmów bez drutu), Podrygałowa na klucz zamknęła zapewne Prakseda... (aby ten ścierwak raz już się nauczył swe własne bliźnięta odrazu odróżniać). Pozostał Omar, sam jeden tylko, rozmodlony książę. Jemu Ewarysta powierzy swą prośbę. Płaszczyk w piąstkach tuli, podchodzi na palcach, ludową zagadką zaleca się, nęci bocatego[1] księcia:
— Wcale nie o ciebie zapytuję, kotku burczący, ponury, lecz o ukochanego hapcisia wielkiego, który mi potrzebny jest w tej chwili właśnie, a mógłby się przydać również i na zawsze...