gdyby naprawdę o niczem nie wiedział. Gdy wyzdrowieje, jakoś raźniej można będzie zażądać dla podżegaczy, gdyby się uparli w tępej ciekawości, ażeby rosjanka opowiedziała, czego nie widziała.
Tymczasem karetka z ratunkowego prawie pogotowia już zajechała. Nosze wstawiono do przedpokoju. Oczekują zmierzchu, by przy wynoszeniu rannej piastunki nie wabić ulicy i dalszym rozgłosem bardziej nie zaszkodzić frekwencji w dancingu. Ze snu upalnego Prakseda zbudzona. Zbielałe wargi językiem wilgoci. Parnota mosiężna ugniata jej skronie, więc zjadliwie stęka. Ewarystę wzywa do słuchania zeznań:
— Bihme! ja nikogo nie zabijała, ani zabić chciała. Skargę jeno miała do Yetmeyera na Podrygałowa.
Ewarysta chorą w poduszkach układa i uspokaja. Prakseda, z twarzą znieruchomiałą i spopielała, wlepioną w plafon, z pustyni swych myśli miota garścią piasku słów zapieczonych, troską oszalałych.
— Ja ne zdużaju grumać się[1] z Igorem. On zhamanuje[2] gzubięta[3] rozkoszne. Kijem komedjanckim harata[4] po głowie i po paluszkach córeczkę najmłodszą za to, że pod ścianą na jednej