względnie się pastwią. Kochania nie znają, ani też radości. Zszargać, doskulić[1], zatruć i wyszydzić, to libertynów tych opryskliwych najwznioślejsza pasja. Miłować? — pytają, — dlaczego i po co? Co mamy z tego? Oni chcą mieć rację na posterunkach, gdzie straż pełnić może wyłącznie fantazja. Myśli celowość niby to hodują, a przecież wiadomo jest wszystkim od dawna, że pomysł pudłuje, gdy nie wyniańczy go wyobraźnia, która wzorowo pieluszki przewija i nikłe niemowlę ścisłego myślenia poprawnie odkarmia. Praktyczna barbarja! Chełpi się zazwyczaj, że racjonalizm spółczesny funduje. Bezczelna hałastra do cieniów Voltaire‘a śmiało się przypina! A wszystko dokoła więdnie, dogorywa, bo oni panują, rządzą i dyktują. Ja książę Omar, ryzykant i bankrut, typ wraży i smutny, nieobowiązująco, tylko wskutek mdłości i męczącej czkawki, chory na puchlinę abderyckich wstrętów, z tęsknotą wspominam bezprzyczynową, irracjonalną, kosmiczną miłość, od której wszelkie tworzywo pochodzi, tę atmosferę, bez której myśl zdycha, ten płomień, te wody podniecające siebie nawzajem, aby życie było.
Karjerowicze Wschodu i Zachodu, na myśli ugorach zdrętwiałe badyle, piskuny wylęgłe w uczuć kołbaniach[2] — łączcie się ze sobą w zjednoczone stany skrzeczącej miernoty! Wy wszystkie białe, czerwone, zielone, międzypaństwowe sojusze tępo-