mu, a tem mniej jeszcze rozwydrzonemu siepaczowi memu.
Tysiącem barwnych odmian znużony, w bezbarwność wszelką, jako w ideał cichy, nieprzytomny, spojrzenie wlepiłem. (Sądzę, że mi wolno od czasu do czasu, dla ułatwienia funkcij umysłowych, użyć ideału, jako idealnej quasi definicji). Upodobanie to moje sprawiło, że w własnej sylwetce, narysowanej zupełnie niedbale, choć z artystycznie wybitnem zacięciem, jestem całkiem bławy[1] Nie osiągnę więcej. Dla roli Orgaza chcą aranżerowie nałożyć mi maskę świętości, miłości, żywiołu spełnienia i wszelkich innych możliwych obcości. Gdy nie usłucham — będę ukarany. Ostatni wysiłek o charakterze na skroś pokojowym podczas kongresu religijnego ze mną uczynią. Pojęcie Boga pod nos mi sprowadzą i umożliwią, bec à bec, spotkanie z fikcją naczelną a nieśmiertelną, więc przez to samo każdemu mózgowi blizką, poufałą. Wiem, na co liczą: że ja się roztkliwię. Jedno jest pewne: niema anatoma, któryby wskazał, w jakiej to komórce lichej mojej głowy i w jaki sposób pomieścić się może pojęcie trwałe i rzeczywiste o wszechmocnym Bogu. Lecz wcale uprzedzać nie chciałbym zjawisk, które może przyjdą. Kto wie, co być może... Bywało niekiedy, że ni stąd, ni zowąd...
Bez bufonady powiedzieć mogę, że wszystko rozumiem. Rozumiem w sobie i porządkuję. W tem,
- ↑ Blady, mdły.