Grzbiet zamrożony i rozchlastany w zaduch papraczki[1] ciepławej, głuchej ochotnie wsuwa.
Kaczorowe[2] barwy pomiędzy filary mostu Marcina zmyślnie rozłożył i daremniny[3] historycznych zdarzeń zbolałemi dziąsły mozolnie żuje.
Tajo opowiadacz, któremu się zdaje, że w schludnem milczeniu nie znajdzie fabuły, że teraźniejszość zahuczeć trzeba. Więc wartościuje, w kleistych wspominkach tapla się jak w chlewie, co wiekuisty żywot ułatwia i przed udarem irracjonalnych skojarzeń chroni.
Maruderskim pląsem omotał zrzęda wiedźmowe stopy nadbrzeżnych ruin, poezem zbawców świata — Havemeyera i Yetmeyera — rozwałęsane, miljarderskie plamy do muru przylepił. Bano de la Cava[4] cienie dwóch przybyszów, sunących spacerem, chcąc nie chcąc przyjmuje na spleśniałą ścianę i zaciapaną nudą swych głazów nadal ocieka.
Żebracze koźlę po nasłoconem czucha[5] się zboczu i pobekuje falsetem sierocym.
— Grunt pod nogami nieustannie tracę... — Havemeyera wyniosła sylweta obawą rzępoli.
— Wśród lotnych osypisk pomyśleń niedbałych może bardzo łatwo każde ludzkie życie zwichnąć obie