nogi... — z pod ceratowej, wzdętej peleryny zachrzęści Yetmeyer.
— Chyba spoczniemy na cegłach wilgotnych i poczekamy, dopóki magistrat wybawczych latarni rozjarzyć nie raczy. I to ma być spacer, co hegemonję żołądka normuje i wszelkie chimery z układów nerwowych zgrabnie wysobacza! Wszak nie bawimy w afrykańskiej puszczy, by karkołomne urządzać wyprawy w wąwozy Atlasu.
— Zaszliśmy w ustronie po wtajemniczenie i po rozrachunek.
— Gdzie całą uwagę skupiam bez ustanku, by z zakamarków tej siompawicy[1] na nas nie wyskoczył pożeracz portfelów, toledański puma, kocender[2] — ladaco, bravo — gonidjabeł[3].
— Lubię, gdy przystajesz na życia skrawku, na kruchym gzymsie tympanonu bytu, rozmyślając twardo: czy w tył, czy też naprzód, byle nie runąć w złowieszczą otchłań figlarnej zagadki, przezwanej śmiercią. Wówczas nabrzmiewasz Orgaza świętością.
— Pospolitym strachem. Dla tej mojej maski sposobności szukasz, by za Wszelką cenę zgubę na mnie nasłać w sztucznem oświetleniu usłużnych przypadków.
— Nie, Havemeyer! Ja szukam Orgaza, którym ty jedyny możesz być mi właśnie. Stąd, najcenniej-