— Dobrze ci poganiać. Rozklapić[1] umiałeś twoje czaple nogi i dumasz wygodnie, gdy twój towarzysz ledwie ustać może. Otóż proszę pana... Jakby to powiedzieć... Był ongi Orgaz. Rycerz kościoła, myśli katolickiej. Cały się wkołysał w poszept tej świętości i cały puklerzem jej się opancerzył. Nakrył sobą wiarę, poczem od tej wiary jednym susem wdzięcznym odbił się jak orzeł z wyniosłej chojny[2] i do nieba wstąpił. Cytujesz Spinozę. Propositio ósma tej samej księgi, którąś ty powołał, opiewa dosłownie: „Omnis substantia est necossario infinita“[3]. Orgaz się nie skończył. Z tej samej materji Hevemeyer powstał, jako ciąg dalszy. Dowód jest na twarzy. Kosmiczna logika zapędza obecnie kolekcjonera, by powrócić raczył do swojej pierwotnej, rycerskiej treści. Ja się upominam o prawo substancji. Substancja wędruje, często się przebiera, przez wieki grasuje, w nich się deformuje, ale nie zatraca sensu swojej treści. Zostaje jej wyraz niezmienny, istotny. Substancja twoja, to własność Orgaza. Więc cechy twoje i pomyślenia pochodzą wszystkie z właściwości jego. Podstawa spoina psychiczna, mózgowa i atomiczna, zapaskudzona przez wieków namuły. A Orgaz wierzył!...
— Co robił Orgaz? Pożycz mi zapałki. Kapuśniaczek siąpi[4], zagasił mi fajkę.