żętami oraz rączkami wymownie porusza. Opasłe liczko cierpotę[1] wyraża, a łezki w oczach garną się do światła. Próżno zabiega kawaler‑chudziara[2], by zbawcę dźwignąć — jest słabosilny. Pomoc nie nadchodzi, jakkolwiek w pobliżu urwisów banda, na płycie kamiennej puszczając frygę, wyje jak w dżunglach dzikich słoni stado na widok tygrysów.
— Wypadek niezwykły, wprost alegoryczny. I skweres znaczny, zwołać trzeba ludzi, siłaczy wybitnych, by w portantinie[3] pana unieśli. Kości są całe?
— Proszę, Havemeyer, nie trudź się pan zbytnio! Poleżę, odmoknę, odsapnę, odzipnę. Tyle spoczynku mojego na ziemi, de mię Świnia, przypadkiem zesłana, gdzieś w błoto potrąci. Myślę jednak sobie, żebym wnet się porwał na równe nogi i nie czuł upadku, gdybym odpowiedź ową upragnioną mógł usłyszeć zaraz... Wszak i ja odpowiedzi panu dłużny jestem. A tak, to nic nie wiem, czego się trzymać i jak z Podrygałowem sobie postąpić...
— Skoro już konieczne i niemal zbawienne dla uzdrowienia...
— Szczęście przynosi spotkanie ze świnią. Zauważyłem niejednokrotnie, wcale a wcale nie będąc przesądnym. Wiesz o czem myślę? Gdyby tak się stało, że pan, do wierzących wliczony wyjątków, uzy-