nie podnająłbym do ich popędu nieco prądu twego. Czy możesz się zgodzić, ażeby w tej sprawie mój administrator zwrócił się natychmiast do twego zarządu?
— Najchętniej amigo[1]. Czem mogę, tem służę. Pragnąłbym wzamian, byś z nami pozostał, do nas się nawrócił.
— Niestety, wyjeżdżam już jutro raniutko. Muszę być w domu. Nadchodzą święta. Jajkiem święconem podzielić się trzeba z żoną, dziatkami, oraz ze służbą, by nikt nie zmiarkował, że w nic nie wierzę. Jestem protektorem kresowego związku do ogłupiania, ściśle doszczętnego, wszelkiej ciemnoty i wiceprezesem tajnego klubu do podstawiania każdemu nogi w publicznem życiu. Przynajmniej raz w roku wypada jakoś pokazać się swoim. Muszę stąd uciekać. Nie uznaję wprawdzie metafizycznego twojego wpływu na wiary istotę, lecz do interesów masz tęgą głowę — i teraz rozumiem, że te nastroje tak mię zwabiły. Obawiam się jednak, że spętać mogą.
— Rozumiem wreszcie, o co ci chodzi mój romantyku, bardzo rachunkowy. Chciałbyś, bym działał, jak burzy majowej świetlisty gzygzak, który z elektrycznej stacza się chmury pośród łomotu i w jednej sekundzie zabija, oślepia. Czy widziałeś kiedy kulisty piorun?
— Kazio Głuchowski, mój zacny compadre[2],