raz coś wspominał. Faciendę[1] posiadał, wcale przyzwoitą, gdzieś tam w Brazylji, na pograniczu stanu Contestado, w pobliżu obszaru terenos dos indios[2]. Folwark niemal cały był zadziewiczony przez matto brutto[3]. Na werandzie siedział swojego domu pewnego południa, w skwarze marcowym drzemiąc niedbałe. Tuż obok stodoły kabokli[4] czereda z bandą „coroados“, czyli dywersantów czerwonoskórych, o pług skradziony wiodła spór wymowny. Syneczek Kazia, czteroletni Maciuś, na barwnym gazonie zabawiał się z Ledą, starej wyżlicy wykluwając ślepia już skaprawiałe wystrzępionym prętem. Wtem kulkę świetlistą, jak znak opatrzności na obrazkach świętych, ujrzał w powietrzu, gdy wędrowała majestatycznie od hibiskusa, który przy parkanie mizdrzył się do słońca, pod filary spichrza. Przebudził się ojciec, lecz zanim krzyknął, by powstrzymać chłopca, dogonił dzieciak zdradziecki płomyk i wyrżnął trzcinką w zabójcę‑pielgrzyma. Łomot stu piekieł. Całą swoją wściekłość wyładował piorun na ludzi leśnych i na budynki. Spłonęły: stodoła, wozownie, wygódka, a wszyscy fornale oraz koloniści zginęli na miejscu. Maciuś ocalał, suka została ciężko porażona, indjanie czmychnęli.
— Otóż tak jest ze mną. Chcąc mnie zrozumieć,