zapachem ciała, jakiegoś obcego, nieużywanego, chcę błądzić ustami po spęczniałych piersiach, choćby były wrogie. Dajcie mi tu dziewkę, pierwszą lepszą z brzegu. Od czego jesteś najemna hołoto wielkich szalbierców? Zapłacę, co chcecie. Dajcie prostytutkę, melancholijną i zabiedzoną. Taka zaraz spłonie na widok monety. Niech ktoś zarobi na mojej tęsknocie do nieposkromionej, łajdackiej chuci. Podrygałow, łotrze, czemu się patyczysz?[1] Nuże komedjancie! Daj tu Ewarystę, bo ja ją kocham, ty błazeński czorcie! W łeb zaraz ci strzelę.
Upadł na podłogę, tarza się, wyje, gryzie i kopie.
— Ręce do góry! — padł ostry rozkaz.
Rząd karabinowych luf nielitośnych wymierzono prosto w piersi biesiadników, roznamiętnionych podwodną papojką[2].
— Teraz będzie pogrzeb księcia Omara razem z obrządkiem formalnych zaślubin, a potem wracamy zbratani i trzeźwi wprost na świat Boży — orzekł dowódca donośnym grzmotem.
Havemeyer powstał. Jest uśmiechnięty i zielonkawy. Podają mu w koszu zdechłego kota. Dwóch majtków zaszywa zmarłego księcia w szalik włóczkowy, szaro‑żółtawy, który saddhus nosił stale na szyj i dla elegancji, ale i niemniej przeciw zaziębieniu.