cą na czole, na skroniach, odpowiedziała na huczną salwę i ani drgnęła. W panieńskiej beztrosce drobi krok za krokiem prześladowana przez zielone wstęgi, któremi ją ściga reflektor lubieżnik, cyklop jednooki.
Zniknęła na skręcie między kolumnami.
Dziewięciu błaznów akrobatycznych, w salonowych strojach, wytwornie się kłania, w cylindrze, z monoklem wywija koziołki, paple i skrzeczy, złorzeczy, pomstuje, do każdej loży przemocą wpada i tam wykłada:
— To był uśmiech drugi. Taniec nadziei, która ocaliła naszą primadonnę przed niechybną zgubą. Przez nieuwagę niewiasty często są przy nadzieji. Nadzieja świadoma potomstwa nie daje, natomiast płodzi niejednokrotnie naiwną odwagę, która nie razi, a bywa często poprostu niezbędna przy skoszlawionej twórczości porodach.
Orgaz usiada, jak Stańczyk w zadumie na kompozycji Jana Matejki.
Skrada się ku niemu śliczna narzeczona. Pełga powoli, na brzuchu, na rękach. Trzcinową kibić bladuniebieski opasał sarong[1], z cienkiego muślinu. Głęboki dekolt ledwie ujarzmia pierwiosnki piersiąt. Z obnażonych ramion cynobrowy szalik w Skurczach odpada i wlecze się wiernie. Włosy przytrzymuje bretoński czepek. „Milkmaid“ Greuzego przekomponowana na spółczesny model. Tamta nieco smętna, a ta się śmieje i zęby szczerzy, w których zaciska naj-
- ↑ Lekki, niemal przejrzysty strój kobiet malajskich.