„Sous tes souliers de satin,
Sous tes charmants pieds de soie.
Moi, je mets ma grande joie,
Mon génie et mon destin,
Mon âme par toi guérie,
Par toi, lumière et couleur!
Explosion de chaleur
Dans ma noire Sibérie!“
Amor (mój foks!) ziewa. Nie czytam już, lecz idę. Za tobą, za tobą. Niepowstrzymanie. Ścieżyną moją niewidoczną, najkrótszą, chociaż krętą. Istny l‘abirintho d‘amore, jakkolwiek od pomysłu Boccacia odmienny. Widzę Lukrecję d‘Alagno, o której plotkują kronikarze, że z królem Alfonsem I „sama rozmowa“ zaledwie ją łączyła i Vittorję Colonna w hebanowej dumie i Joannę aragońską wraz z wdzięków jej odmianą Marją i Giulję Gonzaga w miłosnem brwi uniesieniu nadsłuchującą rozkosznego purpury szelestu, który z fałdów kardynalskiej sutanny wytrząsają śniade uda watykańskiego dandy Hipolita Medici. A dalej madame Recamier widzę, jak się w sarkofag układa swego miłowania i panią de Sevigné i de Lafayette i de Maintenon i mademoiselle de Launay i madame de Déffand w końcu, gdy cieniem jest zachceń Voltaire‘a.
Każda z sygnetem na palcu, a w skrzepłej krwi kamieniach herb rżnięty: kształty marzenia. Do tych kształtów życie swe dorabiały. Pamiętały, że nie ma żywiołu poza nami. Wiedziały, że trzeba go w sobie