nik; spóźniłam się na śniadanie i na pierwszy wykład; zapomniałam zabrać ze sobą bibułę, a moje pióro wieczne przecieka; na trygonometrji posprzeczałam się z profesorem w sprawie logarytmów — zbadawszy jednak rzecz bliżej, przekonałam się, że słuszność była po jego stronie; na obiad miałyśmy baraninę z grochem — niecierpię baraniny i nienawidzę grochu — przypominają mi naszą Ochronę; poczta nie przyniosła mi nic prócz rachunków (co prawda, nigdy nie dostaję nic innego, moja rodzina nie należy do piszących); na wykładzie języka angielskiego miałyśmy niespodziewaną klasówkę. Tekst brzmiał, jak następuje:
„Nic nie żądałam innego,
„Próśb innych nie odrzucono,
„Dawałam za to Istnienie.
„Wielki uśmiechnął się kupiec.
„Brazylja? Szarpnął za guzik
„I w moją nie spojrzał stronę:
„O, pani, czy nic innego
„Pokazać dziś nie możemy?“
Ma to być poemat. Nie mam pojęcia, ani kto go napisał, ani też, co ma oznaczać. Wypisany był na tablicy przed naszem przyjściem do audytorjum i kazano nam napisać komentarz do niego. Po przeczytaniu pierwszej strofki zdawało mi się, że jestem na tropie. Wielkim kupcem ma być bóstwo, rozdające błogosławieństwa w zamian za dobre uczynki; kiedy jednak dotarłam do drugiej strofki, wydało mi się podobne przypuszczenie świętokradztwem, czemprędzej też porzuciłam tę myśl. Reszta koleżanek była w tem samem położeniu; przesiedziałyśmy trzy kwadranse nad pustemi kartkami zeszytu, natężając niemniej puste, wyjałowione z myśli mózgi, aby z nich cośkolwiek chociaż wycisnąć — ale nadaremnie. Kształcenie się jest bardzo nużącym procesem.