A wie pan, dokąd pojechałyśmy?
Do Princeton — na tańce i na mecz piłkowy. Ni mniej, ni więcej! Nie pytałam się pana o pozwolenie, bo przeczuwałam, że pański sekretarz gotów odpowiedzieć odmownie. Proszę mi jednak wierzyć, że wszystko odbyło się zupełnie formalnie, miałyśmy urlop oficjalny ze szkoły, a pani McBridowa towarzyszyła nam w charakterze przyzwoitki. Bawiłyśmy się świetnie — muszę jednak pominąć szczegóły, gdyż jest ich zbyt wiele i zbyt są skomplikowane.
Wstałam przed świtem! Obudził nas nocny stróż — było nas sześć — ugotowałyśmy sobie kawę na maszynce (napewno nie widział pan nigdy tylu fusów!) i zawędrowałyśmy na odległy o dwie mile angielskie szczyt pagórka, aby oglądać stąd wschód słońca. Wlazłyśmy na najwyższe miejsce! Słońce waliło wprost w nas!
Nie przypuszcza pan chyba, że nie przyniosłyśmy z sobą świetnych apetytów do śniadania!
Dopiero w tej chwili spostrzegłam, jak bardzo wybuchowy jest dzisiaj mój styl. Cała stronica usiana wykrzyknikami.
Chciałam rozpisać się o pączkujących drzewach, o nowej, wysypanej popiołem, drodze na boisku, o okropnym wykładzie biologji, który mam opracować na jutro, o nowych łódkach na jeziorze, o Kasi Prentissównie, chorej na zapalenie płuc, o Piotrusiowej kotce angorskiej, która uciekła z domu i którą ukrywano przez dwa tygodnie w Fergusson Hall, dopóki nie wyśledziła tego jedna z naszych pokojówek, o moich trzech nowych sukniach: różowej, białej i niebieskiej w kropki z odpowiednim do niej kapeluszem — ale jestem zanadto śpiąca. Zawsze się tem