nająć wóz meblowy, żeby zwrócić panu pańskie prezenty.
Bardzo mi przykro, że krawat, który panu posłałam, niebardzo równo zrobiony; to dzieło własnych rąk moich, (jak poznał pan napewno po supełkach z lewej strony). Radzę panu nosić go tylko w chłodne dnie i szczelnie zapinać na nim palto.
Dziękuję panu, Ojczulku, tysiąckrotnie. Uważam, że pan jest najsłodszym człowiekiem, jaki kiedykolwiek istniał — a zarazem najnierozsądniejszym!
Załączam czterolistek kończyny z letniego obozu McBridów. Oby przyniósł panu szczęście na Nowy Rok!
Chce pan, Ojczulku, zapewnić sobie wieczne zbawienie? Mamy tutaj pewną rodzinę, której położenie jest doprawdy rozpaczliwe. Matka, ojciec i czworo obecnych, widzialnych dzieci — dwaj starsi chłopcy powędrowali w świat za szczęściem, widocznie jednak nie znaleźli go jeszcze, bo nic nie dają o sobie znać. Ojciec pracował w hucie szklanej, dostał suchot — ogromnie niezdrowe zajęcie — i leży w szpitalu. Choroba jego pochłonęła wszystkie ich oszczędności i teraz cały ciężar utrzymania rodziny spadł na najstarszą, dwudziestoczteroletnią córkę. Zajmuje się ona krawieczyzną i szyje w magazynie za półtora dolara dziennie (o ile ma robotę), a wieczorami haftuje serwetki.
Matka nie jest silna, zupełnie niezaradna i wielce pobożna. Siedzi ze złożonemi modlitewnie rękami — obraz cierpliwej rezygnacji — a córka przepracowuje się i zamartwia na śmierć. Czuje bie-