Jakbyś tam sam był, kochanku.
Bądź mi zdrów.» Ścisnąwszy się zatem skrzydełkami,
Porosili dzióbki łzami.
Leci precz wędrowniczka. Niebo się zachmurza,
I przymusza ją myśleć o jakiej zachronie
Gwałtami grożąca burza.
Lecz jedno tylko drzewo było w tamtej stronie,
Niedosyć liściem odziane.
Ucierpiała od błyskotów,
Przelękła się huku grzmotów,
Wszystkie pióra były zlane.
Deszcz ustał: osusza się, jak może, nieboga,
I widzi, że jest grochem posypana droga,
Przy niej gołąb na posadzie.
Chce się do niego spuścić, nie myśląc o zdradzie,
A gdy na te ponęty nieuważnie leci,
Wpada w rozstawione sieci.
Sieć ta już była zbutwiała;
Gdy się wędrowna ptaszyna
Silnie w niej rzucać poczyna,
Utraciwszy coś piórek, przecież się wyrwała.
Dobyta z miejsc chytrości, umyka co siły,
Wtem słyszy jakiś szelest za sobą niemiły.
Obejrzy się, aż tu kania
Z okrutnemi szponami tuż, tuż ją dogania.
O włos co nie zginęła. Los pomyślny sprawił,
Że srogi orlik leciał z innej strony pola,
I bitwą kanię zabawił.
Strona:PL Jean de La Fontaine - Bajki.djvu/646
Ta strona została uwierzytelniona.