Strona:PL Jerzy Żuławski-Na srebrnym globie 097.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

To mówiąc, wziął cztery zapałki, jednej z nich odłamał główkę, a ukrywszy je w dłoni, tak, że tylko końce było widać, wyciągnął ku nam rękę.
Podczas całej tej rozmowy Marta stała na uboczu i nic nie słyszała. Przystąpiła do nas właśnie w chwili, gdyśmy wyciągali palce po owe losy i zapytała z nienacka głosem zupełnie spokojnym:
— Co robicie?
A potem do Tomasza:
— Pokaż, co masz w ręce...
I wyjęła mu z dłoni te zapałki, które miały być wyrokiem śmierci dla trojga z nas, aby czwarte mogło żyć.
Stało się to wszystko tak szybko i niespodziewanie, że nie mieliśmy jej czasu przeszkodzić. Rumieniec wstydu oblał nas aż po białka oczu; zrozumieliśmy, że ta dziewczyna zaszła nas na spełnianiu wstrętnej zbrodni egoizmu, podłości i tchórzostwa. Spojrzeliśmy po sobie i nagle rzuciliśmy się sobie w objęcia, wybuchając spazmatycznym, długo tłumionym płaczem.
O ciągnieniu losów nie było już mowy. Przez reakcję, która jest zasadniczem prawem duszy ludzkiej, wzajemna zawiść, wywołana blizkością i nieuchronnością śmierci, wiszącej nad nami, zamieniła się teraz w uczucie jakiegoś ciepła i serdecznego wylania. Zeszło na nas dziwne, bezbrzeżne ukojenie. Usiedliśmy blizko obok siebie, — Marta przytuliła się zwinnem, gibkiem ciałem do piersi Tomasza — i zaczęliśmy rozmawiać serdecznie, przyciszonym głosem o mnóstwie drobiazgów, które nas niegdyś na Ziemi obchodziły. Każde wspomnienie, każdy szczegół — nabierały dla nas teraz wielkiego znaczenia, — czuliśmy, że ta rozmowa, to pożegnanie życia.
A wóz tymczasem pędził bez ustanku na północ, przez niezmierzoną, śmiertelną równinę.