Strona:PL Jerzy Żuławski-Na srebrnym globie 125.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

Bolesny kurcz ścisnął mnie za serce, a równocześnie zdawało mi się, że jakiś bezczelny, ohydny głos szepce mi do ucha: Gdy on umrze, Marta dostanie się jednemu z was, może tobie...
Spuściłem oczy ze wstydu przed samym sobą, ale on zdaje się wyczytał już był te myśl w mej twarzy, choć Bogiem się świadczę, że krócej trwała, niż najszybsze mgnienie oka!
Uśmiechnął się z niezmierną boleścią i wyciągając ku mnie trupią rękę, pełną cieniuchnych niebieskawych żyłek pod żółtą skórą, dodał:
— Nie kłóćcie się o nią. Zostawcie jej... szanujcie... szanujcie...
Nie mógł dokończyć. Po chwili dopiero, zaczerpnąwszy tchu, rzekł szorstko, zmieniając nagle ton:
— Zresztą ja może będę żył. Niema zgoła konieczności, dla którejbym musiał umierać.
Zacząłem go skwapliwie zapewniać, że będzie żył, ale sam wątpię o tem.
Od czasu tej rozmowy upłynęło kilkanaście godzin, ale stan jego w niczem się nie poprawia, owszem zdaje się nawet pogarszać. Ciągle powtarzają się bicia serca, duszność, omdlenia. Nie wiem, jak to dalej pójdzie. Zrobił się przytem ogromnie drażliwy i wymagający. Marta nie może go ani na krok odstąpić; na nas spogląda, jakby na wrogów.
Próbowałem jeszcze kilkakrotnie dowiedzieć się od niego przyczyny owej tajemniczej ucieczki, ale za każdym razem, gdy tylko rozmowę na to sprowadzę, milknie natychmiast, a oczy jego przybierają wyraz takiej trwogi, — że nie mam serca dręczyć go pytaniami. Ostatecznie, co mi na tem zależy? Dość, że stało się nieszczęście i oby na tem tylko był koniec!