Strona:PL Jerzy Żuławski-Na srebrnym globie 149.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

Teraz jest znowu spokojny. Wie, że umrze i godzi się milcząco z tą koniecznością, ale okropny, bezdenny żal widać w jego gasnących oczach. Tylko czasem, na krótką, przelotną chwilkę budzi się w nim jeszcze ostatnia żądza życia i taki nierozumny, straszliwy bunt, który dobija go do reszty. W takich chwilach jest jakby w obłędzie, chwyta Martę, czepia się naszych rąk i prosi, błaga, zaklina, aby go ratować, mówi o Ziemi, morzu i łąkach, albo rozpacza, że Marta zostanie sama. Ale te rzadkie wybuchy prędko przemijają. Leży potem wyczerpany, spokojny, do trupa podobny...
Zbliżamy się do ujścia doliny i płaszczyzna Morza Mrozów widna już przed nami. Mam bolesną pewność, że przebędziemy ją sami, bez Tomasza — niestety.

Na Mare Frigoris, trzecia doba księżycowa, 23 godziny po zachodzie słońca.

Rzucam okiem na ostatnie słowa, za dnia napisane: sprawdziły się. Na równinę Mare Frigoris wjechaliśmy sami. Tomasz Woodbell umarł dziś o zachodzie słońca.
Taka pustka straszliwa! Ubywa nas ciągle; już tylko troje zostało...
Nie mogę myśleć o niczem innem, jak tylko o tej cichej a tak strasznej śmierci Tomasza.
Tarcza słoneczna dotknęła już była dolnym brzegiem widnokręgu, gdyśmy wreszcie po tygodniu drogi wyjechali ze skalnego korytarza. Przed nami rozciągała się gładka, ostatniemi promieniami słońca pozłocona płaszczyzna. Mówię pozłocona, gdyż słońce, czegośmy poprzednich zachodów nie spostrzegali, skłoniwszy się na horyzont, przybrało barwę żółtawą i rozjaśniło nieco krąg czarnego nieba naokoło siebie. Znak to nie-