Strona:PL Jerzy Żuławski-Na srebrnym globie 210.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

sztyletem, jakich ostrza tam zwykle zatruwają. Nie wiedzieliśmy nawet do tego czasu, że ma tę straszną broń przy sobie.
Piotr cofnął się mimowoli. Usiłował się naprzód uśmiechnąć, ale w głosie i wzroku malabarki była taka straszna, nieubłagana groźba, że zbladł i nadarmo starał się ukryć pomieszanie.
Roześmiałem się głośno, choć nieco wymuszenie, aby załagodzić sprawę.
— Marta dba o synaczka, ani słowa! — zawołałem. — Pójdź Piotr, pomyślimy, jak się od nocnego mrozu zabezpieczyć, nie ofiarując własnych kości na opał!
Piotr, mocno jeszcze wzruszony, oddalił się wraz ze mną.
— A to żmija, nie kobieta! — szepnął odchodząc.
Nie zwracałem już na to uwagi, nagliłem go tylko do roboty. Plan mój był dosyć prosty. Wykopaliśmy wspólnemi siłami obszerny dół, w którym wóz mógł się z łatwością zmieścić, a wtoczywszy go tam, przykryliśmy go jeszcze na wierzch ziemią i narzniętymi liśćmi. W ten sposób mogliśmy się spodziewać, że wóz nie będzie tracił dużo ciepła i da się łatwiej ogrzać.
Słońce już było zaszło, gdyśmy wreszcie ukończyli robotę. Jednak nie wchodziliśmy jeszcze do wozu — po długim dniu powietrze było ciepłe i miłe; szeroka, czerwona zorza wieczorna oświecała jeszcze z wolna w zmierzchu tonącą równinę, na której lśniły się tylko bliższe jeziora, jak czary żywem srebrem, albo, gdy pod zorzę było na nie spojrzeć, krwią nalane.
Usiedliśmy razem na wzgórku nieopodal wozu, ale rozmowa jakoś się nam nie kleiła. Ostatnie zajście silne na nas wszystkich wywarło wrażenie. To też po paru luźnie rzuconych uwagach zamilkliśmy i ciszę przerywał już tylko szum niedalekich kaskad i zlewający się z nim głos Marty, która śpiewała dziecięciu do snu jakieś rzewne i przeciągłe pieśni indyjskie.