Strona:PL Jerzy Żuławski-Na srebrnym globie 230.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

stki i nudy przekonała nas, iż trzeba ostatecznie »coś postanowić«.
Rankiem następnego dnia wybraliśmy się z Piotrem do lasów u stóp Otamora. Podczas tej wycieczki omówiliśmy sprawę ostatecznie: jeden z nas miał pojąć Martę za żonę, a drugi zobowiązać się, nigdy mu w drogę nie wchodzić.
— Jeden z nas! — powtarzałem w myśli te słowa z jakimś tęsknym i bolesnym niepokojem. W ustach Piotra, gdy je wymawiał, brzmiały jak groźba. Nie wiem, możem się łudził, ale tak mi się zdawało. Wybór między nami dwoma mieliśmy pozostawić Marcie, a dopiero w razie gdyby go bezwarunkowo nie chciała dokonać, mieliśmy ciągnąć losy. Piotr upierał się wprawdzie, aby rzecz od razu dać losowi do rozstrzygnięcia, twierdząc, że Marta nie zechce wybierać; ale ja sprzeciwiłem się temu stanowczo i wymogłem na nim tyle, że się zgodził wpierw Martę zapytać o zdanie. Przystał na to niechętnie i mówiąc wreszcie: »tak«, miał na ustach zagadkowy uśmiech, a w oczach dziwnie niedobre błyski.
Przyszedłszy do domu, zwlekaliśmy jeszcze dość długo ze stanowczą rozmową, tak byliśmy pewni niechęci Marty względem tego, z czem mieliśmy się do niej zwrócić. Przez cały czas Piotr chodził zamyślony i ponury, udając, że się czemś zajmuje, a ja błąkałem się nad morzem z sercem pełnym niewytłumaczonej obawy. Tego dnia miały się losy nas wszystkich rozstrzygnąć.
Wreszcie nadchodziło południe, duszne i upalne. Słońce, świecące na niebie od stu kilkudziesięciu godzin, prażyło całą okolicę nieznośnym skwarem, od którego więdły rośliny, czekając odświeżających deszczów. Nad morzem od południowo-wschodniej strony, tam, gdzie słońce już przeszło ponad równikiem, zbierały się gęste i czarne chmury. W niewielkich od-