Strona:PL Jerzy Żuławski-Na srebrnym globie 278.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

że to jedno zdanie zaciera i niweczy wszystko smutne, co przeszło; w piersiach uczułem jakąś pełnię, jakiś napływ krwi, raźniej w żyłach tętniącej...
Spojrzałem na Martę. Siedziała nieruchoma i cicha, w morze zapatrzona — i tylko pod zastygłym, niezmiernie smutnym uśmiechem usta zadrgały jej czasem tak, jakby się miała rozpłakać.
»Biorę sobie swobodę«...
Tak przed chwilą mówiły jej usta.
Ale jej oczy i uśmiech jej mówiły teraz, że bierze ją sobie nie jak skrzydła, które są prawem lotu, lecz jak całun, który jest prawem do spokoju; że jest ta swoboda dla niej nie brzaskiem zapowiadającym dzień, ale zmierzchem, który przynosi odpocznienie... Na powiekach zabłysły jej łzy i przez te łzy patrzyła uparcie w dal, na słońcem pozłocone księżycowe morze.
Serce ścisnęło mi się bolesnym kurczem, bo zrozumiałem, że można się od przeszłości odwrócić, ale zmazać jej niepodobna.
Tymczasem Piotr odezwał się sucho:
— Wszystko mi jedno.
A po chwili dodał:
— Co teraz zamierzasz robić?
Marta drgnęła:
— Nic... Żyć jeszcze trochę dla Toma... dla dzieci... A potem...
— Dla dzieci — powtórzył Piotr, jak echo.
Właśnie od wybrzeża biegły obie dziewczynki, śmiejące się, rozpromienione, z fartuszkami pełnemi uzbieranych kamyczków, muszel i bursztynu. Wołały głośno Toma, który nieopodal budował jakieś młyny na strumyku. Piotr powiódł za niemi zwolna oczyma.