Strona:PL Jerzy Żuławski-Stara Ziemia 113.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.
—   105   —

Po godzinach długich wychodził, by zaczerpnąć powietrza, z rezultatem tak śmiesznym, że chwilami rozpacz go ogarniała, gdyż widział, że nawet przegrać posiadanych pieniędzy nie może i tak pozbyć się przynajmniej gnębiącej go a złudnej snadź nadziei. Były momenty, że pragnął wprost stracić wszystko, aby nie czuć obowiązku rzucania się dalej w ten nieznośny dla siebie wir gry.
Ale taki nastrój przemijał szybko.
— Muszę wygrać! — powtarzał znów z uporem i wracał do sal »pracować« dalej w pocie czoła.
Grał ostrożnie, chciałoby się rzec: po chłopsku. Od nieznacznych stawek zaczynał, a podwyższał je dopiero w miarę, gdy mu wygrana na to pozwalała. Los igrał z nim tymczasem, jak kot z myszą. Gdy po godzinie walki, w której zdobywał po jednej sztuce złota, przechodził do energiczniejszego ataku i rzucał naraz większą sumę na stół: karta nieodmiennie padała na jego niekorzyść.
Czasem, gdy widział, jak się złoto przed nim całemi falami przesypuje, jak ludzie w przeciągu paru minut wygrywają sumy, zupełnie już fantastyczne, ogarniała go żądza zaryzykowania wszystkiego, co ma, na jeden rzut. Wszak to tak łatwo wygrać: postawić sumę na kolor szczęśliwy i podwoić ją, po drugim rzucie będzie już w czwórnasób zwiększona, po trzecim ośmiokrotnie...
Tak, tylko mieć właśnie ten moment szczęśliwy, tylko trafić!
Postawił jedną sztukę — dla próby: wygrał. Zadrżała mu ręka, — rzucił sztuk dziesięć: drapieżne grabki krupiera zgarnęły je do kasy. Zaczynał znowu od jednej sztuki.
Tak było do tej chwili — ciągle. Obawiał się, że i teraz tak będzie. Zaczął stawiać nieśmiało, wstydliwie, przesuwając rękę z błyszczącym krążkiem złota ponad ramieniem siedzącej przed nim damy, która oglądała się nań za każdym razem złemi oczyma w obawie, że potrąci jej przedziwny kapelusz.