Strona:PL Jerzy Żuławski-Stara Ziemia 126.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.
—   118   —

pokoju niezgłębionego spływało nań z promieniami słońca. Przewinęło mu się jeszcze przez pamięć: Aza, Grabiec, loty jakieś górne i ciężki ducha trud, mędrzec Nyanatiloka — i topniało wszystko, jak wiosenny śnieg tam, w ojczyźnie jego, gdy ciepło bije z nieba, z ziemi już rozpulchnionej, z rozpętanych wód.
Słońce! Słońce!...
Był moment, że nie myślał już o niczem innem, jak tylko o słońcu i wietrze od skał dalekich, różowych odbitym, gorącym, przez pustynię kędyś przebiegłym od morza błękitnego, od fal ciepłych, co na piasek się wślizgują z lubieżnością kotów, gdy z histerycznym pomrukiem łaszą się około głaszczących je dłoni. Upajała go wonna, dzwoniąca w uszach cisza odwieczerza i pieszczota wiatru słodkiego, którą czuł na twarzy, we włosach, na warg rozchyleniu.
Dziwne, łaskotliwe uczucie fizycznej niemal rozkoszy rozpłynęło się mu po członkach.
— Tak całować muszą jej usta, tak pieszczą jej dłonie miękkie, słodkie, wonne...
Świadomość i wrażliwość swą zatrzymał na jakimś punkcie odczuwania, jak kulę kryształową na ostrzu noża — po za czasem i przestrzenią.
— Tak całować muszą jej usta...
Naraz rozwarł oczy, jakby z letargu wieczność trwającego zbudzony. W rozgrzanem powietrzu dreszcz go przejął nagły; zalana światłem przestrzeń pociemniała mu w źrenicach. Przypomniał sobie, że ranek cały zmarnował, siedząc w hotelu niewiadomo dlaczego i bawiąc się jak dziecko w »męską dumę«, kiedy mógł być przy niej, patrzeć jej w oczy, czuć dotknięcie ręki, głos jej słyszeć dźwięczny. I oto teraz, kiedy go wezwała, czas jeszcze traci...
Z nerwowym pośpiechem skinął na przejeżdżającą dorożkę elektryczną i kazał się wieść do hotelu.
Aza czekała nań w swoim pokoju. Przywitała go żywo i z widocznem zadowoleniem, że przybył, ale nie wytrzymała